Po krótkim wypoczynku w końcu ruszyliśmy z rodzicami. Mama z Tatą mieli ambitne plany, ale i tak wiedziałam, że wyjedziemy za późno. To słowo powinno nam towarzyszyć. Za późno pojechaliśmy na Goat Island zobaczyć rafę i nie zdążyliśmy na rejs łódką z szybą w podłodze. Gdyby nie kilka postojów po drodze żeby Jurek nie płakał to byśmy zdążyliśmy ;(. Mam nadzieję, że tam wrócimy. Podczas jazdy okazało się, że standard dróg przypomina trochę te do rajdów samochodowych kręte i strome. Myślę, że tato z chęcią pojeździłby tutaj jakąś rajdówką. Drogi jak w Maroku skomentował Tata biorąc kolejny zakręt ;). Ja siedziałam sobie z tyłu i mówiłam tylko "No jedź chłopie". Wiem jedno - jazda tutaj na rowerze to wyzwanie jeszcze nie dla mnie - za małe kółka mam. Spaliśmy po drodze na campingu i pierwszy raz rozbijałam namiot i spałam w moim śpiworku. Najgorzej to miała mama, bo Jurek się kręcił i nie dał jej spać wstała rano jak chmura gradowa, ale szybki prysznic w zimnej wodzie spowodował, że spokorniała jak baranek. Podczas jazdy oglądałam fajne widoczki - naprawdę ładne, tato mówi, że mu się podoba, a mama pyta czy są robale. Zauważyłam, że mama każdą wolną chwilę poświęca na porządki, a przynajmniej tak mówi. Mnie to wygląda na przekładanie rzeczy z miejsca na miejsce, bo potem i tak nie może nic znaleźć. Prawie jak babcia Zosia :) powiedział tata. Teraz jesteśmy też na campingu, bardzo fajne miejsce. Mama się cieszy, bo wreszcie jest ciepła woda i mogliśmy się z Jurkiem wykąpać. Jest tu też kuchnia i mama robiła obiad; chociaż ja wolę jak tata wyciąga naszą maszynkę do gotowania. Udało się nam też zrobić pranie. Sama robiłam; najpierw wkładałam ubrania do pralki, a potem wrzuciłam monety i pralka zadziałała.