Po nieudanej próbie wejścia na H.Potosi ( poł drogi wymitowałem jajkami ) tym razem mój typ padł na El Misti 5800 namiary podał mi Albin którego spotkaliśmy w La Paz.
Tak więc górujący szczyt nad Arequipe ma w sobie taki magiczny kształt, który przyciąga.
Można oczywiście zakupić sobie trip-a który kosztuje od 300-700 SOL tak więc decyzja zapadła idę sam.
Jako że nas namiot nie należy do typu górskich zdecydowałem się na wejście w stylu alpejskim: płachata od Marabuta, Termarest, spiwór Yeti - Ani, bo mój skradziono. Do tego trochę jedzenia i 6 l płynów. Na WWW znalazłem track z GPS, gdyż mapa kosztuje 60 SOL sic! ale cena.
Jednak mapa do GPS to skan z amerykańskiego satelity, ale lepszy rydz niż nic.
Znalazłem przystanek autobusowy, który ma mnie podrzucić bliżej wulkanu.
Wyruszyłem o 12.00 autobusem - o 12.30 byłem na miejscu. Ciekawa rzecz to fakt, że droga jest zamknięta i należy zastukać w bramęl przedemną jakieś 8km drogi do miejsca startu. No niby pogoda miała być ok ale nad szczytem pozbierały się jakieś chmury ładnie zacznie padać snieg to nigdzie nie wejdę. Gdyż nie miałem raków a moje buty to do wysokogórskich nie należą - jakoś to będzie.
Po kilku km zabrałem się na stopa z Taxi która jechała po 4 gringos ufff. Po dojeździe na miejsce ukazął mi się widok - i jedna myśl .... jak daleko ale coż idziemy.
W sumie idąc na szczyt trzeba iść prawą stroną szlaku. Po drodze dopadł mnie mały śnieg i dotrałem po 5h do basecamp na wysokości 4500 nmpm ale widok z góry i po drodze zachodzące słonce itp. zrewanżował trud wspinaczki.
Wszyscy pytali mnie gdzie mam namiot - na słowa że nie mam odpowiadali, że niezły hardcore; ale spiwór Yeti, mata Termarest pozwoliły mi przetrwać do 1 w nocy. Podłaczyłem się do grupy idącej na szczyt okazało się, że tylko jednej. Idąc sapiąc rzeżąć i walcząc o tlen (kondycja poiżej gruntu) dotraliśmy do 5200 gdzie grupa stwierdział że oni są chorzy i schodzą. Ja zaczałem kontynuować swją wędrówkę w górę mając nadzieję, że ktoś będzie szedł na górę niestety nikogo takiego nie było ;(. A snieg, który popadał wcześniej scalił się w lód. Jako że nie miałem raków i jakby mi się coś stało, raczej nikt by mi nie pomógł, zdecydowałem się na zejście z dół z 5500 (znowu ;( zabrakło tylko 300m do celu w pionie) jednak zdrowie ważniejsze GOPR tutaj nie ma. Po drodze dogoniłem grupę Angoli, która zwienęła już dawno obóz i mieli jakieś 1,5h przewagi nademną. Udało mi się złapać stopa do Arequipe i pogadać z miejscowym biznesmenem na temat Peru Polski itp.